Tu mnie boli, tu mnie pcha, tu mi świerszczyk w du… gra…
Dzisiejszy dzień rozpoczął się od godziny 8.00 i telefonu z pogróżkami. Nie, wróć. Z zadaniem, telefon z zdaniem, żeby trzasnąć sobie zdjęcie. Nie ma nic lepszego niż robić sobie słitfocię z opuchniętymi, podkrążonymi oczami, odbitą poduszką na policzku i z bocianim gniazdem na głowie. Do tego miałam na sobie koszulkę z czaszką i wielkim hasłem DEAD MEN. Ghegheghe…
Cała ta sytuacja wywołała u mnie refleksję odnośnie tego, jak wygląda instagramerka na kwarantannie? Ile musi zaciskać zad ze stresu, że przyjdzie jej zrobić sobie zdjęcie, gdy nie zdąży nałożyć na siebie tony makijażu? Albo ile zdjęć skasuje, zanim wykona to jedno, jedyne, nadające się do systemu?
Ja akurat mam do tego przewrotne podejście i coraz bardziej korci mnie, żeby w czasie kolejnego zadania zrobić coś totalnie idiotycznego, coś w stylu „konkurs na najbrzydsze selfie”. Wynika to z faktu, że w sytuacjach stresowych, pełnych napięcia, odreagowuję to dowcipem i złośliwością. Może na sam koniec kwarantanny pokuszę się o taki czyn.
Póki co czekam… Przewracam się z boku na bok. Czytam opowiadania H. P. Lovecrafta. Nasłuchuję jak kaszle mój mąż, czy nie dzieje się coś niepokojącego. Bo oczywiście, to normalne, że strach o bliską osobę jest silniejszy, niż obawy o dalszy stan mojego zdrowia.