Dzisiejszy dzień zaczęłam od myśli- „dobrze się czuję, może by tak krótki spacer po osiedlu?” i wtedy ze snu wyrwał mnie telefon od stalkera, czyli automat przypominający o kwarantannie domowej i konieczności zrobienia sobie zdjęcia… W sumie może nawet lepiej siedzieć w tej chałupie skoro u nas jest taki smog i mgła, że ledwo widzę bloki po drugiej stronie drogi.
Nic się nie dzieje… Nawet nie wiemy jaki jest dzień tygodnia. Dzień z dniem się zlewa, a ja marzę tylko o tym, żeby grudzień już się skończył. Dzisiaj zrobiłam sobie małą gimnastykę w stylu Jasia Fasoli, żeby rozruszać mięśnie po niespełna dwóch tygodniach wylegiwania się. Mój Z. nadal kaszle, widzę, że jest zmęczony chorowaniem i chciałby już działać na pełnych obrotach. Niestety, widać, że czeka go dłuższe dochodzenie do sił. To jest ironia losu, że Z. przechorował Covid-19 niemalże podręcznikowo i dziś kończy się jego izolacja, chociaż nadal daleko mu do bycia zdrowym. W poniedziałek czeka go prześwietlenie płuc, bo nie ma pewności czy nie pojawiły się już jakieś powikłania, potem kontrola lekarska… A ja czuję się (już) całkiem dobrze i muszę jeszcze siedzieć w domu kilka dni.
Miewamy kontrole policji, ale za każdym razem spotykamy się z dużą życzliwością, zawsze pytają nas jak się czujemy i czy trzeba nam w czymś pomóc. W zasadzie to zaczynam odnosić wrażenie, że policja działa lepiej i sprawniej niż lekarze POZ, przynajmniej tu, gdzie mieszkamy.
Czekam niech się skończy ten dziwny czas, ale najbardziej czekam na to, aż mój mąż już będzie zdrowy, niech ten kamień obaw o niego już spadnie z mojego serca.