Kiedy kilka tygodni temu usłyszałam w lokalnej stacji radiowej, że coraz większym problemem w wielu firmach jest znalezienie odpowiedniej osoby na wolne na stanowisko pracy, to niespecjalnie się tym przejęłam. Pomyślałam o wygórowanych wymaganiach niejednego kierownika, który sam ma problemy z językiem polskim, ale od podwładnych wymaga znajomości co najmniej dwóch języków obcych i to w stopniu zaawansowanym. Moje myślenie w tej sprawie zmieniło się w momencie, gdy sama musiałam zacząć szukać pracowników.
Włączył mi się system HR-owca, z czasów gdy pracowałam dla międzynarodowej agencji pracy, ale było to w latach, gdy o pracę było na tyle trudno, że ludzie walili do nas drzwiami i oknami za byle ofertą. Można wtedy było „czesać” kandydatów na kilku etapach rekrutacji na stanowisko operatora maszyn w firmie składającej wiązki elektryczne do samochodów. No szał.
Przystępując do poszukiwania pracowników do swojego grajdoła, miałam już świadomość, że czasy się zmieniły, a na rynek pracy weszły osoby o zupełnie innej mentalności, nie wiedziałam jednak, jak potężnie walnę głową w ścianę.
Pierwszy szok przyszedł w momencie, gdy po tygodniu od ogłoszenia oficjalnej rekrutacji nie wpłynęło ani jedno zgłoszenie… Drugi, gdy weszłam we współpracę z akademickimi biurami karier, żeby łapać młodych zaraz po studiach i też nic. A zaznaczam, że w moim regionie jest naprawdę dużo różnych uczelni, w tym takich które kształcą pedagogów. Zaczęłam zastanawiać się gdzie są wszyscy absolwenci, bo nie sądzę aby tak łatwo wchłonął ich rynek pracy. Wtedy przypomniałam sobie swoje studia i to, że na ostatnim roku mnóstwo studentek już było w ciąży i nawet nie miały zamiaru wchodzić na rynek pracy, a pozostała część wolała karierę na zmywaku za granicą, niż pensję nauczycielską tutaj. I śmiem twierdzić, że nadal tak jest.
Po walkach i znoju, wpłynęło kilka aplikacji, ale ich poziom był oględnie mówiąc- słaby. Żeby nie było, każdemu kandydatowi chciałam dać szansę, więc zaprosiłam tych kilka osób na rozmowy i to był czas na szok numer trzy.
Kandydatka nr 1: najpierw zadzwoniła, żeby powiedzieć że nie przyjdzie bo jest chora, po czym zadzwoniła ponownie rzucając hasłem „nie będę pracowała za friko”.
Kandydat nr 2: pan 50+, pracujący w urzędzie miasta, zrobił sobie zaocznie studia pedagogiczne, bo „znudziło mi się wydawanie decyzji xyz i pisanie pism administracyjnych”.
Kandydat nr 3: pan lat 38, który zapomniał zaznaczyć w CV, że to co opisał jako doświadczenie zawodowe to tylko praktyki studenckie, przegrał w momencie gdy z jego ust padło pytanie ” a można tak popracować 2-3 tygodnie żeby wiedzieć czy mi się to spodoba?”.
Kandydatka nr 4: wyraźnie wyczuwalna woń alkoholu…
Kandydat nr 5: młody, po AWF-ie, studia podyplomowe z informatyki, na pytanie czy poprowadzi zajęcia informatyczne odparł: „nie mam w tym temacie zielonego pojęcia, zrobiłem te studia za kasę, papier mam i tyle”. Nie wiem czy docenić jego szczerość czy co mam z tym zrobić?
Kandydatka nr 6: wzdychająca, czy rzeczywiście musiałaby do tej pracy przyjeżdżać.
Gdyby o takich rozmowach mówił mi ktoś obcy, to uznałabym to za żart, ale tak niestety wygląda rzeczywistość. Zawsze wydawało mi się, że swoje już zobaczyłam i usłyszałam jako rekruter w korpo, lecz okazuje się najlepsze smaczki dopiero nadchodzą. Niestety w edukacji coraz trudniej o dobrych pracowników, przez co zaczynają się nerwowe łapanki, zatrudnianie byle kogo, co odbija się na poziomie nauczania. I tak w kółko.
Żarty się skończyły, a zaczyna przerażenie. W końcu zatrudnienie byle kogo jest eksperymentem na żywym organizmie, na dziecku, na nastolatku. Trochę mi to przypomina scenę z Jasiem Fasolą wpuszczonym na salę operacyjną, który oczywiście improwizuje i wydurnia się, a wszystko dobrze się kończy. W przypadku mojej pracy, nie liczyłabym na taki obrót sytuacji.
I co tu zrobić, jak nic nie można zrobić?
*zdjęcie Fasolki pochodzi ze strony https://www.dailymail.co.uk/news/article-8800445/Rowan-Atkinsons-Mr-Bean-social-media-phenomenon.html
Wielce to smutne….
PolubieniePolubienie
Też nie mogę uwierzyć w te historie, bo znam proces rekrutacyjny tylko od drugiej strony- od strony rekrutowanego. Gdzie spotykam głupie oferty ,,rola życia – pracuj na trzech różnych stanowiskach za jedną pensję „, ,,startup potrzebujący cię w święta, weekendy, noce i wieczory”, albo osiem etapów rekrutacji, albo wypełnianie dwudziestu stron z pytaniami, na które już odpowiada moje CV 😀
A co do studentów, to ja nie miałam czasu na pracę i naukę. Nie wyobrażam sobie, jak to ludzie robią. A co do studentek, to edukacja trwa za długo. Powinniśmy w wieku 20 lat wchodzić na rynek pracy, a nie uczyć się tak długo i wtedy nie wiadomo, czy zacząć pracować, czy zakładać rodzinę, czy jeszcze robić jakieś kursy..
PolubieniePolubienie
U mnie podobnie, ale inaczej. Administracja w budżetówce jak wszystko w budżetówce. Dobry informatyk nawet tu nie zajrzy, więc tego, który jest, nie nawet czym postraszyć.
Pracownik biurowy – po 10 latach nie potrafi zrobić tabeli przestawnej w excelu, zestawienia miesięczne zlicza i zapisuje długopisem. Jeśli ktoś sobie nie radzi, a nie da się go zwolnić, wrzucają do rozliczeń – nauczy się, to żadna filozofia. I jeszcze kwiatek osoba, która robiąc przekładańce zwolnień i urlopów od prawie 2 lat nie pojawiła się w pracy.
PolubieniePolubienie